Minęła kolejna oscarowa noc. Noc oczywiście na naszej półkuli. Przyznano kolejne statuetki, od rana też pojawiają się kolejne komentarze. Są tradycyjnie wygrani i przegrani. Kto jest przegranym? Na pewno Martin Scorsese i jego „Irlandczyk” (wyprodukowany przez Netflix), który otrzymał 10 nominacji do Oscara jednak statuetki żadnej. Wygranym jest Bong Joon-Ho, który otrzymał aż 4 Oscary m.in. dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego czego wielu się spodziewało oraz dla najlepszego filmu w ogóle, czego nikt się nie spodziewał. Zdarzyło się bowiem po raz pierwszy, że film w języku, którego Amerykanie nie rozumieją dostał nie tylko nominację w kategorii Najlepszy film, ale równie o zgrozo… wygrał ją. Przecież język, którym posługują się bohaterowie „Parasite” to koreański. Film również wyprodukowała kinematografia koreańska.
Pamiętam, że kiedy wcześniejszy film Joon-Ho „Okja” wyprodukowany przez Netflix został zgłoszony do konkursu w Cannes zaprotestowali właściciele kin w całej Francji. Przewodniczący jury Pedro Almodóvar przyznał kiniarzom rację i powiedział, że żaden film, który później nie trafi do kin nagrody w Cannes nie dostanie. I tak się stało. Być może teraz Amerykańska Akademia Filmowa próbowała tamten błąd naprawić. Ani Almodóvar, ani Antonio Banderas, ani ich film „Ból i blask” żadnej statuetki nie otrzymał. A Joon-Ho i jego film aż cztery.

Entuzjastyczne reakcje publiczności i mediów na widok kolejnych gwiazd pojawiających się na czerwonym dywanie nie dziwiły mnie, ale też nie prowokowały serca do szybszego bicia. Przyglądałem im się z zainteresowanie ale obojętnie. Do pewnego czasu… Ciśnienie mi nie wzrastało. To mi nasunęło własne skojarzenia.
Otóż kiedy jako licealista na początku lat 70. jechałem do Warszawy zawsze odwiedzałem „Zachętę” i przez kilka godzin oglądałem kolejne, prezentowane w niej wystawy. Na jednaj z nich zgromadzono dzieła największych twórców XX wieku. Oglądałem je z szybko bijącym sercem. Nagle stanąłem jak wryty. Oto przed sobą miałem oryginalny obraz Picassa. Nie mogłem w to uwierzyć. Oto ja, skromny licealista z małego miasteczka stoję przez oryginalnym obrazem najwybitniejszego malarza XX wieku. Nie mogłem od niego oderwać wzroku. Podobnie przeżywałem kilka lat później podczas koncertu Czesława Niemena w katowickim spodku. Bo wtedy Niemen był dla mnie jak Bóg.
Teraz oglądałem gwiazdy przechadzające się po czerwonym dywanie bez emocji. – Starzeję się – pomyślałem. Kocham filmy, kocham kino, gwiazdy filmowe, twórców filmowych. Codziennie oglądam filmy z wielkim zainteresowanie, również w domu stworzyłem sobie odpowiednie do tego warunki. A tu wybitni aktorzy przed moimi oczami, reżyserzy, operatorzy, kompozytorzy, itp. a ja – bez emocji. Może gdybym tam był, byłoby inaczej. Nagle zauważyłem dwóch niepozornych, nie rzucających się zupełnie w oczy starszych panów trzymających się pod rękę. Jakby z innej bajki. I… serce mi podskoczyło gwałtownie. Rozpoznałem Ala Pacino i Roberta De Niro. Al Pacino w ciemnych okularach, w dziwnym smokingu z szaliczkiem pod szyją, De Niro również w czarnym, rozpiętym smokingu, ale w krawacie. Nie mogłem od nich oderwać wzroku. Oto prawdziwe legendy kina. Natychmiast ta barwna mozaika przesuwająca się po czerwonym dywanie straciła dla mnie znaczenie. Nawet Bong Joon-Ho, najważniejszy na tegorocznej gali, nawet Antonio Banderas sześćdziesięciolatek bez jednego siwego włosa z trzymającą go kurczowo pod rękę przepiękną i tajemniczą przystawką w śnieżnobiałej sukni. A nawet Brad Pitt (lat 56) także bez jednego siwego włosa na głowie jak Antonio.
Nie jest źle – pomyślałem.
Film „Boże Ciało” Jana Komasy nie otrzymał Oscara, co było do przewidzenia. Nie umniejsza to jednak wielkiego sukcesu tego filmu. Potwierdził on bowiem, że kinematografia polska, pomimo wewnętrznych zawirowań nadal jest w stanie mierzyć się z największymi.
A swoją drogą Parasite uważam za świetny film, dostrzegając subtelne wpływy zarówno braci J. i E. Coenów jak i przebłyski Davida Lyncha . Tych dwóch dziadów z Irlandczyka owszem, lubię, chociaż sam Irlandczyk flakowaty mi się zdawał.
PolubieniePolubienie
Dla mnie określenia: dziady, staruchy ma głęboko negatywne znaczenie emocjonalne. Jak gówno. I nigdy bym nie powiedział, że to gówno owszem lubię.
PolubieniePolubienie